Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

W Klukach koło Bełchatowa zamieszkało już kilka ukraińskich rodzin. W Ukrainie zostawiły swoich bliskich, braci, mężów i ojców...

Magdalena Buchalska-Frysz
Magdalena Buchalska-Frysz
W Klukach, sami Swoi Noclegi, przebywa grupa uchodźców z Ukrainy
W Klukach, sami Swoi Noclegi, przebywa grupa uchodźców z Ukrainy Magda Buchalska-Frysz
Nie wiedziały dokąd jadą, czy dotrą, czy ktoś ich przygarnie. Ukraińskie rodziny są już bezpieczne, zamieszkały w dawnym hotelu w Klukach, obecnie Sami Swoi Noclegi. Koszmar wojny jednak trwa, a one żyją w strachu i niepewności. Czy mąż dziś zadzwoni? Czy tata maleńkiej Ani jeszcze kiedyś ją przytuli?

Rodziny z Ukrainy w Klukach

- Tu jest jak w raju, nawet w sanatorium tak dobrze nie miałam - próbuje żartować 71-letnia pani Natalia, Ukrainka, która uciekła z kraju przed wojną i trafiła do Kluk koło Bełchatowa. I to prawda, wszyscy bardzo o nich dbają, na miejscu jest Masza, która od kilku lat mieszka w Polsce i pomaga Ukraińcom w razie potrzeby. Mają wspaniałe posiłki dostarczone przez restaurację Buenos Aires, słodkości z cukierni Lewandowicz. Ciepło, miło i cicho.

To jednak tylko pozory, w ich głowach, telefonach, w telewizji ciągle przewijają się obrazy wojny, dostają z Ukrainy zdjęcia, których nie pokazuje się w telewizji, bo są zbyt drastyczne. Do słuchawki płacze przyjaciółka schowana w piwnicy w jednym z domów otoczonego przez Rosjan miasta. Czy to się skończy? Czy będą mogły wrócić, a jeśli zostaną, co ich tu czeka? I wreszcie, czy jeszcze zobaczą swoich bliskich, którzy zostali na Ukrainie? Na to pytanie nikt nie da im na razie odpowiedzi.

Natalia Hladko, 71-letnia Ukrainka, żywiołowo, podniesionym głosem opowiada, jak razem z córką i dwiema wnuczkami uciekała z Ukrainy. Emocje są na tyle silne, że co jakiś czas z oczu płyną łzy. Tym bardziej, że na Ukrainie został jej 72-letni mąż. Mógł wyjechać, ale...

- Stari dereva ne peresadzhuyut - mówi po prostu.

W ojczyźnie został też mąż pani Leny, córki Natalii. One jednak musiały uciekać. Pochodzą z miejscowości przy granicy z Rosją. Tam od lat nie było spokojnie. Jak opowiada pani Natalia, 18 lutego, a właściwie już w nocy, rozpoczęły się strzały, wtedy już wiedzieli, że nie mogą tam zostać.

- Nasz przyjaciel mieszkał w żytomierskim obwodzie - tłumaczy pani Masza, która na miejscu opiekuje się rodzinami. - Znalazł im mieszkanie do którego mieli dotrzeć. Jeszcze wtedy liczyli, że wojna nie rozleje się dalej na Ukrainę.

Miasto do którego mieli jechać, znajdowało się blisko granicy z Białorusią.

- Bali się jednak, bo wiedzieli, że tam są rosyjskie wojska - mówi pani Masza. - Bali się, że będzie to samu co u nich na Ługańsku.

Ostatecznie pojechali do Lwowa, do brata pani Natalii. Dotarli tam 20 lutego. Wkrótce i tam zawitała wojna. Pani Natalia nie kryje emocji opowiadając o tym, jak wyglądała ich droga, jakie mieli rozterki i obawy. Z panią Natalią była córka Lena i dwie wnuczki - 3- letnia Ania i 9-letnia Katia.

Gdy usłyszeli syreny we Lwowie natychmiast postanowili chronić się w piwnicy. Mieszkanie w którym przebywali znajdowało się na czwartym, ostatnim piętrze budynku. Trwały tez gorączkowe rozmyślania, jak dostać się do Polski. bardzo się już bali. Docierały do nich informacje, że w pociągach, które jadą do polskiej granicy jest sześć osób na jedno miejsce.

W niedzielę rano dostali telefon, że mogą jechać do Polski, Mieli 40 minut, by przygotować się do wyjazdu.

- Córka Lena powiedziała, żebyśmy nie brali dużo rzeczy, bo musimy iść też później na nogach - wzdycha pani Natalia. - Za chwilę znów zawyły syreny - wspomina. Oni już jednak nie zwracali na to uwagi, wsiedli do busa i pojechali, choć nie wiedzieli dokąd.

Zatrzymali się 20 km przed granicą z Polską, samochodów było tyle, że nie dało się dalej jechać. Kierowca zawrócił, objechał ile się dało, a później wszyscy musieli wysiąść. Dalej trzeba było iść pieszo, 6 km do granicy. Jak dotarli do Bełchatowa?

- Bóg pomógł nam dojechać - załamuje ręce pani Natalia. - Modliliśmy się cały czas, żeby nas uratował. Dużo zawdzięczamy kierowcy, który nad dowiózł. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Kiedy jednak wjechaliśmy do Polski, zobaczyliśmy flagi Ukrainy i że cała Polska nas zaprasza do siebie - mówi, już nie kryjąc łez.

Jak dodaje, jest bardzo wdzięczna wszystkim, którzy tak wspaniale przyjęli ich w Polsce.

- Tu jest jak w raju - chwali pani Natalia. - Ja nawet w sanatorium tak nie miałam - uśmiecha się.

Karteczka z imieniem, nazwiskiem i grupa krwi

To jednak tylko pozory, bo przez cały czas drżą o życie swoich bliskich, strach nie opuszcza też dzieci. Mała Ania jeszcze nie rozumie, ale Katia już tak. Jak mówi babcia, nóżki zaczynają jej się trząść, gdy w nocy usłyszy hałas w pokoju na górze.

- Katia nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, jak ciężka jest sytuacja - mówi pani Masza. - Do chwili, aż mama nie włożyła jej do kieszeni karteczki z imieniem i nazwiskiem ora z grupą krwi. Wtedy zaczęła płakać, bo zrozumiała, jak bardzo sytuacja jest poważna.

Jeśli mąż przeżyje..

W Klukach przebywa też pani Olena z dwiema córkami - 8-letnią i 16-letnią, ciężarną szwagierką i jej 4-letnim synkiem oraz mamą. Przyjechali z Żytomierska, 100 kilometrów od Kijowa. Pani Olena mówi łamaną polszczyzną, przez kilka miesięcy pracowała bowiem wcześniej w Polsce, razem z mężem. Musiała jednak wracać, gdy pojawiło się zagrożenie, bo na Ukrainie zostały córki. Również na Ukrainie pracowała jako sprzedawczyni w sklepie.

W pobliżu ich miasta znajdowało się wojskowe lotnisko i bazy. Nad ranem rozpoczęło się ostrzeliwanie lotniska. zapadła decyzja o ucieczce. Pierwsza myśl była taka, by schronić się w starym domu na wsi i przeczekać. Wkrótce zadzwonił mąż Oleny i powiedział, że zabrali go do wojska.

- Takie same wieści zaczęły napływać od znajomych. Wszystkich ojców i braci zabierali do wojska - opowiada pani Olena. - Mówiło się też, że Rosjanie mogą wysadzić most. Wiedzieliśmy, że musimy uciekać.

30 km od wsi w której się ukryli była stacja kolejowa, jednak tory zostały zniszczone.

- Nad głowami latało dużo wojskowych samolotów na Kijów, na Żytomiersk - opowiada Olena. - Było naprawdę strasznie, chcieliśmy ratować dzieci.

Mieli samochód w którym były tylko dwa miejsca pasażerskie, ale to nie było przeszkodą. Reszta pojechała na pace, tam, gdzie zwykle przewożone są bagaże. Po drodze spotkali busa prowadzonego przez Ukraińców. Okazało się, że przewozi ludzi prosto do Warszawy. Nie było się nad czym zastanawiać.

- Jesteśmy w szoku, że tak nam się poszczęściło - mówią. - Dojechaliśmy do Warszawy, ale nie wiedzieliśmy, co mamy dalej robić. Kiedy jednak wyszliśmy z busa, zobaczyliśmy ludzi z transparentami. Podeszła do mnie pani, powiedziała, że ma na imię Asia, zaoferowała, że może nam pomóc, zabrać do miejsca, gdzie będziemy mogli się zatrzymać.

Tak trafiły w bezpieczne i przyjazne miejsce. Szwagierka pani Oleny, również Olena, na kwiecień ma wyznaczony termin porodu.

- Dziecko pewnie przyjdzie na świat w Polsce? - pytam.

- No pewnie tak... - odpowiada po chwili wahania Ukrainka, z lekkim smutkiem. I pokazują na zdjęciu w telefonie miejsce tuż przy ich domu zniszczone przez wojnę.

Na Ukrainie zostawiły mężów, pani Olena brata, i babcię, która nie chciała jechać. Czy będą jednak chciały zostać w Polsce, ściągnąć swoich mężów po wojnie?

- Nie wiem jeszcze - kręci głową pani Olena. - Jeśli byłaby taka możliwość, praca, to tak. Tutaj dzieci miałyby lepszą przyszłość. Jeśli mąż przeżyje - mówi, a głos jej drży.

Na razie ma z nim sporadyczny kontakt. Dzwoni raz dziennie, krótko, informując tylko, że żyje. Nie może za wiele mówić, gdzie jest, co się z nim dzieje.

Im dalej od tego miejsca, tym lepiej

Z dwójką dzieci - 10-letnim synem i 15-letnią córką oraz malutkim pieskiem do Polski przyjechała też pani Swietlana, która również trafiła do Kluk. Co chwilę ociera łzy, gdy opowiada o tym, co ich spotkało. Na Ukrainie także został jej mąż.

- Obudziliśmy się 24 lutego rano i dowiedzieliśmy się, że Rosja na nas napadła - mówi.

Mąż został natychmiast wezwany do wojska. Powiedział, żonie, że mają się pakować, brać dzieci, zawiezie ich do granicy. W rodzinnym mieście nikogo już nie mieli. Dzieci płakały, ale im bliżej byli polskiej granicy, tym bardziej się uspokajały.

- Mówiły, że łatwiej im być dalej od tego wszystkiego - tłumaczy pani Masza. - Jak już na granicy powiedzieli Swietłanie i jej rodzinie, że będą mieszkać 500 km od granicy, ona odpowiedziała: im dalej, tym lepiej.

Do granicy jechali trzy dni. Później musieli przejść na nogach,. Mąż wrócił do Lwowa i wstąpił do wojska.

Przy granicy Swietlana poznała panią Natalię, wkrótce przejęli ich Polacy. Trafiły do punktu rejestracyjnego, ale nie wiedzą, gdzie to było. Stamtąd przyjechali prosto do Bełchatowa. Od tego czasu mąż dzwonił tylko raz, uspokoił panią Swietlanę, że żyje. Nic więcej nie mógł powiedzieć.

Dlatego, uważnie śledzi to, co przekazują polskie media, a także wiadomości w internecie.

Historia tych trzech rodzin na chwilę zatrzymała się w Klukach. Prawdopodobnie dołączą do nich kolejni Ukraińcy. Miejsca przygotował dla nich Krzysztof Dybała, właściciel Sami Swoi Noclegi, prywatnie teść pani Maszy.

- Tak było trzeba - mówi krótko. - Nie można było inaczej - dodaje. W dawnym hotelu w Klukach przygotował 60 miejsc dla uchodźców, jeśli trzeba dostawi materace, by pomieścić kolejnych. Ma też miejsca na parterze domu po starej szkole w Klukach.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na belchatow.naszemiasto.pl Nasze Miasto