Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tomek na końcu świata

Ewa Drzazga
Tomek Ławski (z lewej) mówi, że  w "Szkole pod Żaglami" nauka musiała być na pierwszym miejscu
Tomek Ławski (z lewej) mówi, że w "Szkole pod Żaglami" nauka musiała być na pierwszym miejscu Archiwum
Tomasz Ławski ostatnie trzy miesiące spędził na pokładzie "Fryderyka Chopina". Z kolegami ze ,,Szkoły pod żaglami" odwiedził wyspy, o których nawet nie słyszeliśmy

Najczęściej pytają go, czy poznał tam jakąś fajną dziewczynę. Tomek uparcie powtarza "no właśnie nie!", ale dziwny błysk, jaki pojawia mu się wtedy w oczach, nie do końca pozwala wierzyć w te zapewnienia. W każdym razie teraz to za nim wszystkie się oglądają. No bo która nie odwróci głowy, gdy obok przechodzi chłopak spalony na węgiel? Zupełnie, jakby ostatnie miesiące spędził w tropikach. Tomek Ławski, na co dzień uczeń III a w Gimnazjum nr 3 w Bełchatowie, właśnie wrócił ze "Szkoły pod Żaglami".

Na lotnisku, bo cała grupa wracała z Karaibów samolotem, czekali rodzice i dziadkowie.
- Ogromne wzruszenie - mówi Tomek. - I radość, bo chociaż ostatnie miesiące to była najwspanialsza przygoda mojego życia, to nie potrafię sobie wyobrazić świąt spędzonych poza domem.

Razem z grupą zebraną przez kapitana Tadeusza Baranowskiego wyruszyli na morze we wrześniu. Najpierw Bałtyk, potem Morze Północne i Atlantyk. Gdy minęli okolicę, w której rok temu na Fryderyku Chopinie złamał się maszt, wszyscy odetchnęli. Gdy dotarli do pierwszej wyspy, na której były palmy, już wiedzieli, że tym razem wyprawa musi się udać.

Pech, czy też szczęście gimnazjalisty z Bełchatowa polegały na tym, że "Szkoły pod Żaglami" dane mu było popróbować dwa razy. Przed rokiem brał udział w feralnym rejsie, gdy do tropików nie udało się dopłynąć, bo na Atlantyku złamał się jeden z masztów żaglowca. Trzeba było wracać do domu.
W tym roku gimnazjalistom z tamtej ekipy zaproponowano, by ponownie wzięli udział w wyprawie. Tomek nie kryje, że jego rodzice mieli obawy, czy mu na to pozwolić.
- Głównie chodziło o naukę - mówi chłopak. - To III klasa gimnazjum i egzamin. Rodzice bali się, czy to nie odbije się na ocenach. Ale gdy zobaczyli, jak mi na tym zależy, ustąpili.

W końcu, jak dodaje Tomek, to jego tata "wkręcił" go w wyprawę z kapitanem Baranowskim.
- Oglądał wywiad z kapitanem, gdy planowano nabór - wspomina Tomek. - Spojrzał na mnie i powiedział "no, to zobaczymy, co potrafisz".

Tomek przyznaje, że po eliminacjach samemu trudno mu było uwierzyć, że wybrano go takiej wyprawy. Pomyśleć tylko: zobaczyć Martynikę, czy wyspy, które przemierzał kiedyś Krzysztof Kolumb. - To największa przygoda mojego życia - takie zdanie Tomek powtarza, jak mantrę.
Najbardziej dotkliwy był upał. Gdy we wrześniu wypływali, robiło się już chłodno. Na Bałtyku potrzebne były bluzy z długim rękawem. Na Morzu Północnym tak huśtało, że niemal wszystkich zmogła morska choroba. A potem, na Atlantyku, z dnia na dzień zrzucali z siebie warstwy ubrań, jak obierki z cebuli.
- W końcu zostaliśmy w samych spodenkach, a i tak trudno było wytrzymać - mówi Tomek. - 30 stopni w cieniu, słońce pali tak, że nie ma miejsca, by się schować. To, co było na wakacjach w Hiszpanii czy Bułgarii, to po prostu jakiś żart.
A na lądzie moskity. Gdy pewnego wieczoru, na jednej z wysp urządzili ognisko, wszyscy wrócili na okręt pocięci w cętki. Drobne ranki tak piekły, że chcieli je rozdrapać...
Ale żadne dolegliwości nie były wystarczającym powodem, żeby wymigać się od lekcji. Nazwa "Szkoła pod żaglami" zobowiązuje. Tomek zaznacza, że nauczyciele nie odpuszczali ani na moment. Codziennie o godz. 6.45 pobudka. Od godz. 8 lekcje. Przez sześć godzin, soboty i niedziele także.
- Nauczyciele mieli na pokładzie podobne obowiązki, jak my - dodaje Tomek.

Właśnie na statku "odkrył" matematykę czy fizykę. Poczuł też, jak ważna jest znajomości geografii.
Oprócz nauki każdy miał normalne obowiązki na żaglowcu. Wachty, nocne alarmy na wypadek anomalii pogodowych, pomaganie w kuchni, czyszczenie pokładu. Gdy trzeba było być pomocnikiem kucharza, to w grę wchodziło przygotowanie posiłku dla 40 osób!
- Największą sztuką było obchodzenie się z zupami - śmieje się chłopak. - Wszystkie sprzęty były przytwierdzone na stałe do blatów, żeby się nie huśtały, ale co zrobić z wazą pełną zupy?

Jak przyznaje, nagrodą za te niedogodności były Karaiby. Konia z rzędem temu, kto nazwy wysp, które Tomek odwiedził, potrafiłby od ręki znaleźć na mapie. Ba, o ile o Dominice, Maderze, Martynice wielu z nas słyszało, o tyle St. Vincent i Grenadiny, Caurricou, czy Mayreau dla większości do końca życia pozostaną totalną egzotyką. A Tomek każde z tych miejsc odwiedził.
- Gdy zejdzie się na ląd w takim porcie, uderza feeria barw, dźwięków, zapachów - mówi młody podróżnik. - To jest coś, czego się nie da opowiedzieć, oddać na żadnym zdjęciu!

To, co go zaskoczyło, to obfitość różnego typu węży.
- Były niesamowite, kolorowe - opowiada. - Zresztą w ogóle widziałem tam tyle gatunków zwierząt czy roślin!
Z chłopakami z grupy chcieli kupić i przyrządzić sobie prawdziwego homara. Ale gdy u tubylców dowiedzieli się, ile muszą za niego zapłacić, odpuścili. Nawet największy apetyt nie był wart tamtej ceny.
- Homar nas przerósł - dodaje Tomek. - Za to z cytrusów czy lokalnych przypraw mogliśmy korzystać do woli. Nigdy nie zapomnę smaku greapefruitów z Martyniki!
Na tej wyspie spędzili aż pięć dni. To długo, bo w większości portów pobyty były o wiele krótsze.
- Warto było zawsze wybrać się w te bardziej odległe zakamarki miasteczek - dodaje. - Członkowie załogi radzili nam, żeby np. zakupów nie robić w sklepach w centrum portu. Lepiej popytać w małych kramikach, albo w prywatnych domach. Te same rzeczy można było dostać dużo taniej.

Porozumiewali się najczęściej po angielsku, choć wysepki mają kolonialną przeszłość i francuską, i holenderską, i hiszpańską. Tomek dodaje, że z tą angielszczyzną tubylców bywa różnie, ale sytuacji, w której by się nie dogadali, jakoś nie było. Chłopak przyznaje, że trzy miesiące pozwoliły mu przełamać barierę językową. Przekonał się też, że do tej pory niczego nie uczył się na próżno.
- Ta wyprawa została w mojej duszy, zapadła mi w serce - mówi. Nawet nie przywiózł sobie pamiątek. - Po co? - pyta. - Wszystko zostało we mnie. Drobiazgi przywiozłem tylko dla najbliższych.

Tomek nie ma dziś problemu ze sprecyzowaniem, jakie korzyści odniósł z tej podróży. Choć nie wie jeszcze, czym zajmie się w dorosłym życiu, jest przekonany, że nauki wyniesionej ze "Szkoły pod Żaglami" nigdy nie pożałuje.
- Przekonałem się, na co mnie stać, co naprawdę potrafię - zaznacza. - Gdyby ktoś miał okazję na taką podróż, niech nie waha się ani minuty. Warto, choć na dłoniach zostają odciski, a skóra jest szorstka od wiatru, słońca i soli.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na belchatow.naszemiasto.pl Nasze Miasto