Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szkoła wyrosła na minach

Ewa Drzazga
Uczniowie szkoły w Ruścu w 1946 roku. Rozpiętość wieku między najmłodszymi i najstarszymi była spora
Uczniowie szkoły w Ruścu w 1946 roku. Rozpiętość wieku między najmłodszymi i najstarszymi była spora archiwum ZSP w Ruścu
Ważny był chleb, ważny był węgiel. Ale jeszcze ważniejsze zimą 1945 roku było uruchomienie szkoły. Nie było łatwo, czasami trzeba było ze szkolnego boiska pozbierać... zabitych

Trzy tygodnie. Tyle czasu potrzebowali w 1945 roku w Zelowie, by mogły rozpocząć się normalne lekcje. A łatwo nie było, bo trzeba było usunąć miny, wykopać ciała żołnierzy. W innych okolicznych miejscowościach decyzje o uruchomieniu szkół także były jednymi z pierwszych. Kto pamięta, że w niedzielę minie 67 lat od dnia, gdy w Ruścu odbyły się pierwsze po wojnie lekcje? Bez zeszytów i bez książek.

Jak wyglądał nabór do szkoły w 1945 roku? Żadnych dni otwartych, żadnych imprez, zachęcania, czy prezentacji. Dziś może trudno dać temu wiarę, ale zimą 67 lat temu dzieci i dorośli po prostu chcieli się uczyć - przychodzić do szkoły codziennie, czasami z pustym żołądkiem i, mimo zimy, w zwykłych drewnianych chodakach.
Nie było wstydem, że szesnastolatkowie byli czasami w jednej klasie z dwunastolatkami. Nie było wstydem przyznanie się, że mimo dawno skończonych 18 lat nie potrafi się pisać ani czytać. Po niemal sześciu latach wojny wszystko było normalne. Nawet to, że chcąc otworzyć szkołę, trzeba ją było oczyścić z niemieckich min i ciał zabitych radzieckich żołnierzy.

Tak właśnie było w Zelowie. Przy wejściu do budynku szkoły, która przed wojną działała przy ul. Kilińskiego 40, ukryte były miny. Gdy Niemcy opuścili miejscowość, jedną z pierwszych decyzji władz było usunięcie pochowanych w szkole ładunków. Trzeba było na to trzech dni, ale nie wystarczyło to jeszcze do tego, żeby budynek był gotowy do lekcji.

Zelowianie dobrze pamiętali o innych "niespodziankach", które pozostały na szkolnym boisku. Chodzi o zwłoki dwóch radzieckich żołnierzy, którzy zginęli 19 stycznia. Jeden z zabitych był szeregowcem, drugi oficerem. Najprawdopodobniej najpierw pochowano ich na placu szkolnym, bo w spisie mogił wojskowych, jaki w maju 1945 roku przygotowywano w Zelowie dla starostwa, wymieniano grób na placu szkoły. Z czasem szczątki żołnierzy przeniesiono do wspólnej mogiły na cmentarzu ewangelickim.

Uprzątnięcie min i ludzkich szczątków dało dopiero zielone światło do naboru uczniów. Postanowiono, że szkoła ruszy 8 lutego, ale pierwsze dwa dni miały być poświęcone tylko na zapisywanie uczniów. Regularne lekcje rozpoczęły się dwa dni później. Odpowiedzialnym za to, żeby lekcje faktycznie się rozpoczęły był nauczyciel Karol Zauner. Inne zadanie miał Tomasz Mastej, pierwszy dyrektor zelowskiej szkoły? Miał zorganizować kursy dla dorosłych analfabetów. Przychodziło na nie w 1945 roku ponad sto osób.

- To był wówczas faktyczny problem - mówi Sławoj Kopka, regionalista zajmujący się powojenną historią Zelowa. - W 1945 roku doliczono się tutaj 161 analfabetów i zorganizowano dla nich specjalne kursy czytania i pisania. Już w 1946 uruchomiono szkołę dla pracujących, by ci mogli uzupełniać wykształcenie podstawowe. Ci ambitniejsi mieli też możliwość ukończenia dwóch klas ponadpodstawowych i to dawało wtedy tzw. małą maturę.

Choć stworzenie jedynki było ogromnym sukcesem, to nikt w Zelowie nie zamierzał udawać, iż szkoła w budynku przy ul. Kilińskiego jest spełnieniem marzeń. Nie dosyć, że brakowało nauczycieli i pomocy dydaktycznych, to panowała tam niewyobrażalna wręcz ciasnota.
Gdy Kazimierz Siemiański, inspektor samorządu gminnego na powiat łaski, wizytował szkoły, sporządził pamiętny raport z Zelowa. Wynika z niego, że w pierwszych miesiącach funkcjonowania szkoły na jedną klasę przypadało tu 50-60 dzieci! W efekcie postanowiono, że zostanie uruchomiona druga szkoła podstawowa. Dwójka ruszyła już w grudniu 1945 roku, choć początkowo dzieci uczyły się w salach bez pieców, z powybijanymi szybami w oknach czy przeciekającym dachem. Bo choć stawiano wówczas na szkolnictwo, to braków w zaopatrzeniu tak łatwo pokonać się nie dawało.

Jeszcze w 1945 roku słynący z wielkiego temperamentu kierownik Mastej, który był jednocześnie gminnym radnym, wyprosił u swoich kolegów zgodę na specjalny przywilej dla nauczycieli. Otóż dostali oni, w ramach bezpłatnego przydziału, 200 kg warzyw z gminnego ogrodu!
Jeszcze zimą 1945 roku zaczęły także działać szkoły w Bełchatowie. Jedynka funkcjonowała przy ul. Pabianickiej. W późniejszej dwójce, czyli szkole im. Adama Mickiewicza, przez pierwsze powojenne tygodnie był szpital.

Mirosław Olejniczak w swojej monografii, poświeconej tej placówce, wspomina, że szczególnie w tym pierwszym roku w klasach panowało ogromne zróżnicowanie wiekowe. Starsi uczniowie, którzy przed wojną nie zdążyli szkoły skończyć, chodzili czasami do jednej klasy z dziećmi młodszymi o kilka lat. Olejniczak podkreśla, iż zdarzało się, że w programie nauczania rezygnowano z tych "mniej ważnych" przedmiotów, byleby tylko w tym czasie udało się przerobić na tych "naprawdę ważnych" lekcjach materiał z dwóch lat.

W granicach dzisiejszego Bełchatowa funkcjonowała właściwie jeszcze jedna szkoła. Chodzi o placówkę w Grocholicach, która ruszyła w marcu 1945 roku. Pierwszą jej kierowniczką była Maria Kowalska. W tej placówce dla odmiany wielkiego tłoku być nie mogło. Z danych za 1947 rok wynika, że uczniów było tu 20, a grono pedagogiczne składało się z trzech nauczycieli.

O to, żeby szkoły jak najszybciej ruszyły, troszczono się też w mniejszych miejscowościach. Już 4 marca 1945 roku Alfons Hadrysiak objął funkcję kierownika szkoły w Ruścu. Lekko nie miał. Z przedwojennej kadry nie było już w tej miejscowości nikogo (sam Hadrysiak przyjechał z Sielc koło Sędziejowic). Budynek był zdemolowany. W czasie wojny rezydowali w nim niemieccy żandarmi, tam też siedzibę miał urząd gminy. Prace porządkowe, które pozwoliły w ogóle myśleć o umieszczeniu tu uczniów, zakończono pod koniec lutego. Z przedwojennego wyposażenia szkoły zostały jedynie ławki. Meble i pomoce naukowe zniknęły.
Pierwsze miesiące rusieckiej szkoły to nauka tylko ,,z głowy". Dzieci nie miały zeszytów, o podręcznikach, które można byłoby zabrać do domu, można było jedynie pomarzyć. Tylko dwóch spośród powołanych nauczycieli miało kwalifikacje pedagogiczne (w tym kierownik Hadrysiak). Jeśli chcieli czegoś nauczyć, musieli polegać na sile swojego słowa. W szkole nie było kałamarzy czy atramentu, żeby dzieci mogły zapisywać zadania czy notatki (w czym zresztą, skoro zeszytów także nie było?). Nie dosyć na tym, nauczyciele nie mieli dzienników, nie dostali też czegoś takiego, jak program szkolny. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro w czasie, gdy w Ruśu rozpoczynano naukę w szkole, formalnie wojna jeszcze się nie zakończyła.

Ostatecznie w marcu 1945 roku udało się uruchomić pięć oddziałów. Rok szkolny trwał dłużej niż to bywało przed wojną. Naukę dzieci zakończyły 15 lipca.
I tu ciekawostka. O ile zakończenie tego pierwszego powojennego roku szkolnego rozpoczęło się mszą świętą, o tyle półtora miesiąca później, gdy improwizacji w oświacie było już mniej, rozpoczęcie nowego roku szkolnego wyglądało już nieco inaczej. 3 września zainaugurowano go uroczystą akademią.
Same realia lekcyjne niewiele różniły się jednak od rzeczywistości z marca 1945 roku. Nauczycieli nadal permanentnie brakowało, podręczników jak nie było, tak nie było, a stalówki do piór czy najzwyklejszy atrament były wciąż na wagę złota.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na belchatow.naszemiasto.pl Nasze Miasto