Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Podróżniczka Jowita Wasilewska z Bełchatowa pomaga dzieciom z dalekiej Azji [ZDJĘCIA]

Grzegorz Maliszewski
Jowita Wasilewska z dziećmi z maleńkiej wioski Kyaikkami w Birmie. Wiele z nich ze względu na biedę nie chodzi nawet do szkoły
Jowita Wasilewska z dziećmi z maleńkiej wioski Kyaikkami w Birmie. Wiele z nich ze względu na biedę nie chodzi nawet do szkoły Archiwum prywatne/Jowita Wasilewska
Jowita Wasilewska z Bełchatowa pomaga dzieciom z sierocińca w Birmie. Przez ponad trzy miesiące wraz z koleżanką podróżowały po południowo-wschodniej Azji. Bełchatowianka nie tylko zwiedzała, ale również wcieliła się w wolontariuszkę. Teraz chce namówić mieszkańców Bełchatowa, aby pomogli maluchom z sierocińca w dalekiej Birmie. Z nami podzieliła się niesamowitą historią i zdjęciami z niezwykłej podróży

Mała wioska na obrzeżach miejscowości Kyakkiami w Birmie - państwie targanym konfliktami, które graniczy m.in. z Laosem i Tajlandią. Przy piaszczystej uliczce stoją gęsto usiane drewniane domki, które wyglądają, jakby miały zapaść się pod ziemię. To ta biedniejsza część Kyaikkami. Na drodze jest pełno dzieci. Biegają na bosaka lub w sandałkach. Niemal każde twarz ma wysmarowane białą maścią. To rodzaj birmańskiego makijażu „thanaka”, ale też zabezpieczenie przed słońcem. Wśród dzieci można zauważyć nieśmiałą małą 5-letnią dziewczynkę o ciemnej karnacji, kruczoczarnych włosach i pięknych, ciemnych oczach. To Moe Zin Aung, która mieszka z młodszym braciszkiem i rodzicami. Nieśmiało przepycha się przez tłum dzieciaków otaczających dwie dziewczyny o jasnej karnacji. Jedną z nich łapie za rękę i całuje, a później nieśmiało uśmiechając się patrzy w oczy, próbując nawiązać nić porozumienia. Tak swoje pierwsze spotkania z Moe Zin wspomina bełchatowianka Jowita Wasilewska, która przez ponad trzy miesiące podróżowała po Azji, a w Birmie pracowała wraz z przyjaciółką jako wolontariuszka w jednym z miejscowych sierocińców. Dziś, kiedy już wróciła do Bełchatowa, wciąż utrzymuje kontakt z dziewczynką, dla której zbiera pieniądze, aby ta mogła pójść do szkoły.

Ruszyć w podróż marzeń

Zanim jednak doszło do niezwykłego spotkania z 5-lenią mieszkanką Birmy, bełchatowianka wraz ze swoją współtowarzyszką podróży zwiedziły w sumie siedem azjatyckich krajów: Chiny, Filipiny, Wietnam, Kambodżę, Tajlandię, Laos i Birmę. W niezwykłą „podróż życia” po szlaku Azji Południowo-Wschodniej Jowita Wasilewska z przyjaciółką Martą Padulą z Michowa wyruszyły na początku roku. Przyznaje, że wyruszając do Azji nie chciały tylko podziwiać krajobrazów i cieszyć się turystyką.

- Kiedy narodził się pomysł podróży w głowie miałam takie marzenie, że zanim ustatkuje się w życiu, to chciałabym odbyć taką podróż, która będzie miała trochę taki duchowy wymiar - mówi Jowita Wasilewska. - Zawsze marzyłam, aby wyjechać na wolontariat. I tak, kiedy zbierałam pieniądze na wyjazd, wspólnie z koleżanką stwierdziłyśmy, że oprócz tego, aby zobaczyć kawałek świata, to warto byłoby poświęcić trochę czasu na życie z kimś w jego warunkach, a także poznanie kultury mieszkańców.

(...)Wspólnie z koleżanką stwierdziłyśmy, że oprócz tego, aby zobaczyć kawałek świata, to warto byłoby poświęcić trochę czasu na życie z kimś w jego warunkach, a także poznanie kultury mieszkańców (...)

Podróżniczki postanowiły swoją uwagę skupić na dzieciach i tam, gdzie było to możliwe, po prostu pomagać.
- Nie miałyśmy pojęcia na temat tego, co tam zastaniemy. Wiele osób nas przestrzegało - wspomina Jowita Wasilewska. - W Laosie były sytuacje, że dzieciom rozdawałyśmy cukierki, a te chciały pieniądze. To nas trochę zaskoczyło, ale pomyślałam, że dzieci nauczyli tego Europejczycy podróżujący po Azji. To nie ich wina - dodaje.

Nocleg na... komendzie

Wolontariuszki swoją podróż po Azji rozpoczęły w dość niecodziennych okolicznościach. Kiedy po długim locie samolotem wylądowały w Chinach, w oczekiwaniu na pociąg, chciały znaleźć miejsce noclegu. Dziewczyny wpadły na pomysł, aby zapytać na miejscowym posterunku policji, gdzie byłoby możliwe rozbicie namiotu. Funkcjonariusze słabo znając angielski wskazali, że podróżniczki mogą rozbić namiot... w środku. Kiedy dziewczyny zaczęły szykować się do rozbijania namiotu na twarzach chińskich funkcjonariuszy zdziwienie mieszało się z niedowierzaniem. Po kolejnych kilkunastu minutach gestykulacji policjanci doszli do porozumienia z Polkami, proponując nocleg w komendzie bez rozbijania namiotu. Podróżniczki wspominają, że znaleźć Chińczyka rozmawiającego po angielsku graniczyło z cudem.

- I choć na każdym kroku plują, śmiecą i mlaskają, to w gruncie rzeczy są bardzo sympatycznymi i pomocnymi ludźmi, nawet pomimo bariery językowej - wspominają dziewczyny.- Podczas naszej wyprawy spotykałyśmy bardzo serdecznych ludzi, naprawdę nie było takich momentów, kiedy czułyśmy się czymś zagrożone. Azja jest cudowna pod tym względem.

Podczas 10-dniowej podróży, atrakcji jednak nie brakowało. Wrażenie robiły niezliczone pola ryżowe, które można było podziwiać z okna hostelu. Bełchatowianka zwiedziła również Park Narodowy Zhangjiajie, który był inspiracją dla krainy Pandory stworzonej przez Jamesa Camerona w filmie Avatar. Ogromne góry, których wąskie szczyty były pokryte drzewami, a podnóża skąpane w otaczającej mgle, robiły niesamowite wrażenie.

Rajskie plaże na Filipinach

Z Chin podróżny szlak wiódł na Filipiny, gdzie Jowita i Marta spędziły aż trzy tygodnie. To tam zauroczyły je przepiękne niebiańskie plaże pełne raf koralowych i nieskazitelnie czystej, błękitnej wody. Zaskoczeniem dla podróżujących Polek była również okazywana na każdym kroku otwartość miejscowych mieszkańców. Tak było na niewielkiej wyspie Pamilacan, gdy podróżniczki szukały miejsca do rozbicia namiotu. Kiedy już znalazły odpowiednie, to niestety zaczął zapadać zmrok. Dziewczyny na pomoc nie musiały długo czekać.

- Błyskawicznie cała wioska przyczyniła się do ostatecznego postawienia naszego „m2” - śmieje się Marta Padula.

Na Filipinach podróżniczki odwiedziły też rdzennych mieszkańców plemienia Batak, które mieszkało w dżungli. Tam zobaczyły zupełnie inny świat półnagich mieszkańców żyjących z daleka od cywilizacji.
Ci, choć byli początkowo nieufni, ostatecznie zgodzili się nawet na wspólne zdjęcia, kiedy zostali obdarowani prezentami, m.in. cukierkami i zapalniczkami.
W sąsiedztwie morza przepiękne malownicze rajskie plaże a w centrum miejscowości wszechobecne skutery, na których miejscowi potrafili przewozić dosłownie wszystko. Tak wyglądał natomiast kolejny kraj - Kambodża.

Trzy świniaki na skuterze

Jeden wielki „sajgon” na drogach. Tak zapamiętała ruch w centrum Wietnamu i Kambodży współtowarzyszka podróży bełchatowianki.

- Klakson miał więcej zastosowań niż wszystkie znaki drogowe, a gabaryty przewożone na skuterach czy rowerach przyprawiały nas o wytrzeszcz oczu - śmieje się Marta Madula. - Począwszy od całych rodzin, po trzy dorodne wieprze, asortyment niejednego butiku, a skończywszy na meblach pokaźnych rozmiarów.
Na środku ruchliwej ulicy można było skorzystać z usług... fryzjera czy kosmetyczki, która potrafiła zrobić manicure lub pedicure nie oglądając się na przejeżdżające i trąbiące skutery.

W kąpieli ze słoniami

„_Wietnamczycy sadzą ryż, mieszkańcy Kambodży patrzą jak rośnie, a Laotańczycy słuchają jak rośnie_”. To powiedzenie wiele mówi z kolei o filozofii życia mieszkańców Laosu, którzy choć biedni, to zawsze mają czas na odpoczynek, obserwowanie otaczającej ich rzeczywistości czy w końcu zabawę.

Jowita i Marta podróżując po Laosie na skuterze często wjeżdżały do wiosek i mimo woli trafiały w sam środek zorganizowanej przez miejscowych biesiady.
- Zawsze częstowali nas jedzeniem i zapraszali do tańca - śmieje się Jowita. - Laotańczyków zapamiętam jako ciepłych i bardzo otwartych ludzi.

Celem mojej podróży było odnalezienie miejsca, w którym ważniejsze jest być, a nie mieć(...)

Podróżniczkom w pamięci zapadło jej jeszcze jedno zdarzenie, gdy w miejscowości Tad-Lo natknęły się na kąpane przez właścicieli... słonie, które wykorzystywane są w Laosie do przewozu turystów. Dziewczyny, długo się nie zastanawiając, pomogły miejscowym w myciu słoni, brodząc w wodzie przy jednym z wodospadów razem z ogromnymi zwierzętami, częstując je przy tym przysmakami. - To było niewiarygodne przeżycie - śmieje się Jowita.

W drodze do sierocińca

Ostatni etap kilkumiesięcznej podróży bełchatowianka wraz z przyjaciółką zamierzały poświęcić na wolontariat. Dlatego po wyrobieniu wiz w Bangkoku udały się do Birmy. Tam jeden z duchownych pokierował je do miejscowości Kyaikkami, gdzie trafiły pod skrzydła sióstr zakonnych. Mieszkanki Birmy, siostry Mary i Rebeca, przyjęły je z otwartymi ramionami, kiedy usłyszały, że dziewczęta chcą pomagać w nauce angielskiego.

- W sierocińcu, który prowadziły siostry znajdowały się zarówno dzieci, które nie miały rodziców, jak i te, których rodzice oddali je pod tymczasową opiekę ze względu na wojnę i konflikty w regionie - mówi Jowita Wasilewska. - Od razu nawiązałyśmy znakomity kontakt. Siostry przygotowały nam pokój, który jak na birmańskie warunki, był świetny.

Wolontariuszki miały do dyspozycji dwa łóżka, moskitiery oraz toaletę bez bieżącej wody, którą można było czerpać z nalewaka. Kiedy dziewczęta zajmowały się dziećmi, siostra Mary gotowała miejscowe przysmaki.

- Siostra przełożona robiła tak świetne jedzenie, że chyba lepszego w Azji nie jadłam - wspomina Jowita.

Na naukę angielskiego przychodziły zarówno dzieci z sierocińca, jak i te uczęszczające do szkoły założonej przez siostry. Nie brakowało też czasu na wspólne zabawy. Podróżniczki wraz siostrami zabierały dzieci na wspólne lekcje na plaży i kąpiel w morzu czy organizowały wspólne ogniska. Dziewczyny postanowiły odwiedzić też biedniejsze dzielnice Kyakkiami.
- Tam rodziny są tak biedne, że rodziców nie stać nawet, aby dzieci posłać do szkoły, dla nas to był szok - mówi Jowita Wasilewska. - Podczas naszego pobytu ludzie z Bełchatowa przesyłali nam pieniądze dla dzieci.

Za przelew Moe Zin pójdzie do szkoły

Podczas jednej z wizyt, kiedy po raz kolejny przyjechały z prezentami dla dzieci, poznała 5-letnią Moe Zin Aung.
- Nieśmiało podeszła i złapała mnie za rękę, w którą mnie pocałowała. W jej oczach było coś tak niesamowitego, że nie mogłam o niej zapomnieć - wspomina bełchatowianka. - Śniła mi się po nocach i pomyślałam, że muszę coś z tym zrobić.

Kiedy wróciła do Polski zaczęła zbierać pieniądze dla dziewczynki. W pierwszej transzy przesłanej siostrom zakonnym przekazała swoje oszczędności. Na kolejną zrzucili się znajomi, których urzekła cała historia. Bełchatowianka początkowo chciała przeznaczyć pieniądze na naukę języka angielskiego, jednak siostra Mary doradziła, aby spróbować dziewczynkę posłać do szkoły. Za pieniądze przesłane z Polski małej Moe Zin kupiono mundurek do szkoły, przybory i potrzebne książki.

Bełchatowianka przyznaje, że dziewczynce będzie chciała pomagać też w przyszłości. Dzięki pomocy miejscowych sióstr udało się jej nawet z nią porozmawiać za pomocą komunikatora internetowego.
- Podziękowała za pomoc po angielsku, a mnie się łezka w oku zakręciła - mówi Jowita.

Podróżniczka z Bełchatowa na tym poprzestać jednak nie zamierza. Już w sierpniu planuje zorganizować akcję charytatywną dla sierocińca sióstr z Birmy, które już wybudowały nowy budynek dla dzieci, ale brakuje w nim wyposażenia. Bełchatowianka porozumiała się z Sercanami z parafii pw. NMP Matki Kościoła i św. Barbary. W parafii bowiem planuje zorganizować prelekcję, podczas której opowie o swojej podróży, a także o dzieciach z Kyaikkami. Zaprezentuje też film z wyprawy. Po spotkaniu zostanie zorganizowana niezobowiązująca zbiórka, która w całości przeznaczona zostanie na wykończenie konwentu sióstr.

- Jeśli ktoś wrzuci coś do puszki, to będzie wielka radość dla sióstr, jak i samych dzieci. Taka mała niespodzianka z Bełchatowa - mówi Jowita Wasilewska. - Na pewno w sercu pozostanie mi ostatnia wiadomość od jednej z sióstr, która napisała, że nasza wizyta otworzyła jej oczy na tę biedę, która jest dookoła. Skupiały się na swoich dzieciach z sierocińca, a nie zauważały jeszcze biedniejszych dzieci z wiosek.

Nie trzeba odkrywać Ameryki, by wiedzieć, że miejsce to ludzie. W pewnym sensie znalazłam je wśród dzieci w Kyaikkami

Bełchatowianka przyznaje, że po ponad trzech miesiącach podróży ciężko było wrócić do rzeczywistości w rodzinnym mieście i często myślami wraca do tego, co zobaczyła w Azji. Nie ukrywa też, że marzy o tym, aby kiedyś jeszcze odwiedzić dzieci z Birmy. Wolontariuszka zdradza też, że dzięki podróży po Azji wiele dowiedziała się nie tylko o świecie, ale także o sobie samej.

- Celem mojej podróży było odnalezienie miejsca, w którym ważniejsze jest być, a nie mieć. Ale nie trzeba odkrywać Ameryki, by wiedzieć, że miejsce to ludzie. W pewnym sensie znalazłam je wśród dzieci w Kyaikkami - mówi Jowita Wasilewska. - Ale nie tylko. Filipiny pokazały mi, jak piękną możemy mieć wiarę, jeśli potrafimy ją dobrze interpretować. Kambodża oraz Wietnam z uwagi na swoje trudne historie uwrażliwiły mnie.

Jak podkreśla, podróż wymagała wielu poświęceń, kompromisów, czasem trudnych decyzji. Nauczyła też pokory, cierpliwości, ale dała również poczucie pewności, że można poradzić sobie w różnych warunkach i sytuacjach.

- I co najważniejsze... Cesare Pavese powiedział kiedyś: „Podróżowanie jest brutalne. Zmusza cię do ufania obcym i porzucenia wszelkiego, co znane i komfortowe. Jesteś cały czas wybity z równowagi. Nic nie należy do ciebie poza najważniejszym - powietrzem, snem, marzeniami, morzem i niebem.” Ludzie na świecie potrafią być cudowni i przywracać wiarę w bezinteresowność - mówi Jowita szeroko się przy tym uśmiechając.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na belchatow.naszemiasto.pl Nasze Miasto